Polecamy:   Katowice   Woj. Śląskie   Stolica Górnego Śląska deutsch | english | česky | ślőnský | schläsch
Wrocław Dolny Śląsk

Wiadomości
Artykuły
O Wrocławiu
Śląsk,DolnyiGórny
Dolnoślązacy
Poezja
Galerie
Plan miasta
Imprezy
Forum
Ciekawe strony
Euro 2012
Nasza akcja
Reklama


Liść dębu
- to zapomniany wśród wrocławian symbol Śląska, którego Wrocław jest stolicą...
czytaj więcej




ARTYKUŁY
Wrocław - gdzie wszystko płynie Gdzie nie spojrzeć, tam woda. Gdzie się nie ruszyć, tam trzeba przejść przez most. Nie dziwota, że takiemu miejscu patronuje iście "wodny" św. Jan Chrzciciel. W lipcu 1997 r. woda krzyknęła: "Oto jestem!". Pod moim domem zaległa nocą cisza. Na całe dwie doby. Żadnych przejeżdżających tuż pod oknem (jak zwykle) autobusów, żadnych samochodów. Nic. Tylko plusk wody. Gdzie okiem sięgnąć - woda. Powódź zalała pół miasta.

Fot. SXC
Moje miejsce na ziemi okazało się ulotne. Przecież panta rhei - wszystko płynie. Nic, co doczesne, nie może być wieczne. Całkiem jak sen. Bo gdy myślę o Wrocławiu, uświadamiam sobie, że nie ma takiego podwórza, takiej dzielnicy, którą mógłbym określić w pełni i na zawsze "swoją", do której wciąż bym wracał. To raczej zbiór luźnych punktów. Co je łączy? Pamięć. Moja własna. A jeszcze bardziej - sny, w których te punkty występują.
Związany jestem przede wszystkim z miastem jako całością. I żeby ową całość jakoś uchwycić, a następnie powiązać ze snami i pamięcią, potrzebny jest wysiłek intuicji. Oraz wyobraźni. Szczypta działań mitotwórczych. Bo cały dowcip polega na tym, by odkryć mit miasta. Odkryć go na zewnątrz i w sobie. A odkrywać można tylko żyjąc i tworząc - zatem każdy z nas jest i odkrywcą, i współtwórcą mitu. Opowieść o mieście musi więc być otwarta. Wszystko się może zdarzyć. Bo przecież wszystko płynie.

Jest zimowa noc, wrocławski park Staszica. Wszędzie biało od śniegu. Paweł, mój kolega (imię zmienione), wraca z imprezy. Po lewej ręce ma Dworzec Nadodrze, po prawej dwa ogromne kominy elektrociepłowni. Okolica raczej nieciekawa - wszak to serce Śródmieścia. Pawłowi szumi w głowie, ale słuch go nie myli - ktoś za nim idzie. Śnieg trzeszczy, słychać łamanie leżących gałązek. Paweł nerwowo obraca się... Nikogo. Idzie dalej. Sytuacja się powtarza... Znów nikogo. W parku jest pusto. Ale z tyłu widać czyjeś świeże ślady. Paweł zaczyna uciekać. Wpada jak wicher do domu... Nazajutrz opowiada o wszystkim matce. I ona wtedy mówi mu coś, co wryje mu się na zawsze w pamięć: - W tym parku straszy. Po wojnie ruscy rozstrzelali tu grupę niemieckich żołnierzy. Ciała wrzucili do dołów i zasypali. Ludzie to widzieli. I na zawsze zapamiętali. - Potem wyglądają razem na korytarz i odkrywają, że oprócz śladów Pawła są jeszcze czyjeś. - Przyprowadziłeś do domu ducha - komentuje krótko jego matka. (Kilka lat później Park Staszica został rozkopany. Znaleziono zbiorową mogiłę niemiecką).
Skąd tu tyle trupów? Kto zamienił Wrocław w gruzowisko? Ostatnio znany piosenkarz zaśpiewał, że Wrocław zawsze poddaje się ostatni. Może nie zawsze, ale raz tak faktycznie było. Na początku maja 1945 roku konał Berlin, Niemcy były opanowane. A Wrocław wciąż zaciekle się bronił - toż tutaj kiedyś żył i tworzył autor Deutschland, Deutschland über alles! Miasto padło dopiero 6 maja - cztery dni po Berlinie. Miejscowy zwierzchnik NSDAP, Karol Hanke, zdążył o świcie odlecieć swoim małym samolotem w nieznane. Gdzie wylądował? Czy w ogóle gdzieś wylądował? Tego do dziś nie wiadomo.
Czas stanął w miejscu. Trzymiesięczne oblężenie Wrocławia doszczętnie zrujnowało większość zabudowań. Niemcy burzyli, by się bronić, Rosjanie i Polacy burzyli, by zdobywać. Gdy było po wszystkim, wysiedlono z miasta niemal wszystkich dotychczasowych mieszkańców (ponad 600 tysięcy osób). Na ich miejsce przybyli ludzie, którzy nigdy w tych stronach nie mieszkali, w dodatku mówili zupełnie innym językiem i mieli zupełnie inne obyczaje. To oni przywracali rumowiska życiu. Pamiętali jednak, że nie są u siebie. - W każdej chwili mogą wrócić Niemcy! - przekonywali się nawzajem. I wzdychali za naprawdę swoimi rodzinnymi stronami. Zwłaszcza za Kresami Wschodnimi. Tę tymczasowość - od strony prawnej - przeciął dopiero układ polsko-niemiecki z grudnia 1970 roku. Republika Federalna Niemiec uznała powojenne granice Polski. I pogodziła się ze stratą Wrocławia.
W mieście zostali ledwo jacyś pojedynczy Niemcy. Moja mama wspomina, że gdy chodziła do liceum (połowa lat 60-tych), w jej szkole funkcjonowała jeszcze osobna klasa dla młodzieży niemieckiej. Dla mnie to już jest sfera rzeczywistości wirtualnej. Chociaż nie... Był koniec lat 80-tych. Uczyłem się przez trzy lata w ogólniaku w Śródmieściu - dzielnicy niemal nietkniętej przez wojnę, wypełnionej zmurszałymi, późno-19-wiecznymi kamienicami. Kilka osób z mojej klasy pomagało społecznie jakimś starszym ludziom mieszkającym w tych kamienicach. I ktregoś dnia poszedłem z jednym z kolegów wnieść węgiel pewnej staruszce. To było dosłownie 100 metrów od Parku Staszica, w którym straszy. Sceneria, jak w filmie grozy: stara elewacja bez tynku, chałupa ledwo zipie, drewniane schody trzeszczą... Babulinka żyła w małym mieszkanku, na jakimś wyższym piętrze. I kiedy już wniśliśmy ten węgiel i się pożegnaliśmy, kolega mi powiedział, że to stara Niemka, której nie wysiedlono po wojnie z Wrocławia... Faktycznie, myślę sobie, to pasuje - ten dom, ta staruszka i jakiś wyblakły cień niegdysiejszych mieszkańców. I jeszcze te duchy w parku na dole... Udało mi się musnąć wpisaną w żywego człowieka przedwojenną przeszłość miasta.

Niedaleko stąd, po wschodniej stronie Dworca Nadodrze (paręset metrów od parku z duchami), biegnie na pónoc droga ku Trzebnicy. Czyli obecna ul. Trzebnicka. Musiał nią przechodzić tuż po swej konwersji słynny 17-wieczny wrocławski mistyk, Anioł Ślązak (Angelus Silesius). Miał 30 lat i jeszcze kilka dni wcześniej nazywał się Jan Scheffler. Ale 12.06.1653. ochrzcił się w kościele św. Macieja (na Starym Mieście), przybierając imię Anioła. Obiecujący luteranin został żarliwym katolikiem. Tak żarliwym, że zaraz po swoim chrzcie "odprawił pielgrzymkę do Trzebnicy, jako posłaniec Boży z gorejącą pochodnią w lewej ręce, z krzyżem w prawej, z cierniową koroną na głowie i z serafickim zapałem w sercu". Szedł przez Śródmieście. I być może już wtedy układał pierwsze strofy "Cherubowego wędrowca". Dzieła, które zadedykował Bogu porównanemu do wodnej otchłani, "niewyczerpanemu zdrojowi i źródłu wszelkiej mądrości", zaznaczając, że "oddaje z powrotem tę małą kropelkę, która łaskawie wypłynęła z Jego wielkiego morza".
Śródmieście... Oto prawy brzeg Odry (Wrocław północny). Miasto rozwijało się tu najpóźniej. Anioł Ślązak mijał jeszcze pola i chatynki. Od stu lat na ich miejscu rośnie kamienna dżungla kilkupiętrowych kamienic czynszowych z okresu gwałtownej industrializacji miasta. Nietkniętych przynajmniej od pół wieku (kto ma kasę na remonty?!). Brakuje tynków, w ścianach widnieją ślady po kulach, balkony nie raz podtrzymywane są drewnianymi żerdziami. Do pełni obrazu dodajmy labirynty małych, brukowanych uliczek. I szeptaną na ucho radę, by po zmroku raczej się tędy nie włóczyć.
Do 20. roku życia (z kilkuletnią przerwą, gdy nie było mnie w kraju) mieszkałem z rodzicami w 10-piętrowym bloku przy ul. Pomorskiej. Tuż przy Moście Pomorskim na Odrze. Bloki w tym miejscu są trzy i wyrastają pośród morza starych kamienic. Ten odcinek Pomorskiej to sam kraniec (a może raczej początek) całej dzielnicy.
Mieszkaliśmy na 6. piętrze. Okno mojego pokoiku wychodziło na podwórze, na zachód. Kamienice - które widziałem z góry - miałem po prawej i lewej stronie. Przede mną rozciągała się bezkresna przestrzeń z zarysami olbrzymich blokowisk zachodniego Wrocławia na horyzoncie. Tuż nad ciągiem kamienic po lewej, gdzieś na jego końcu, powiewała za PRL-u czerwona flaga. To gmach KW PZPR przy ówczesnym pl. Dąbrowszczaków (a dzisiejszym Maksa Borna) - raptem paręset metrów od mojego bloku (obecnie jest tam Wydział Fizyki uniwersytetu).
Ale to nie czerwona flaga stanowiła dominantę widoku. Oto na prawo, w oddali, niepokoiły mnie od najwcześniejszego dzieciństwa dwa potężne kominy - wyrastające jakby z dachów kamienic, wąskie i długie, a do pewnej wysokości nawet pręgowane. O nierównej wysokości. Bił z nich dym - często na nasze okna. I mimo oddalenia, notorycznie miałem sadzę na parapecie. Te kominy to wrocławska elektrociepłownia - obiekt mojej dziecięcej fascynacji i źródło sennych lęków. Do dziś śnię o wzgórzu, zza którego dobywa się dym. Wchodzę na nie i raptem moim oczom ukazują się dwa monstrualnych rozmiarów kominy... Traf chciał, że liceum, do którego przez trzy lata chodziłem, znajduje się niemal dokładnie pod elektrociepłownią. Więcej - na basen chodziliśmy do samej elektrociepłowni, a więc dokładnie pod "moje" kominy... Ufff...
Na podwórko nie chodziłem (chyba głównie dlatego, że w "newralgicznym" dla zawierania podwórkowych znajomości okresie nie było mnie w Polsce). Za to na przerwach w ogólniaku zwiedzałem z kolegami z klasy najciemniejszy rejon Śródmieścia - a więc właśnie okolicę elektrociepłowni. Ulice: Kaszubska, Kurkowa, Otwarta, Podwórcowa, Ptasia i z dziesięć innych. Nasz rejon. I także przestrzeń moich snów - tu zawsze wyczuwam niepokój i zagrożenie (spotęgowane bliskością kominów, ale nie tylko). Mieliśmy z chłopakami w pełni rozpracowaną mapę okolicznych piekarni, sklepów z oranżadą i cukierni (najlepsze bezy i pączki w mieście były przy samej Pomorskiej, obok szpitala). Niedaleko stąd mieszkała owa stara Niemka, której wniosłem węgiel. Nieco dalej na wschód, na linii elektrociepłowni, za parkiem z duchami stoi całkiem interesujący, choć totalnie zaniedbany, neogotycki Dworzec Nadodrze. W okolicy pełno sklepów z wódą (choć w tamtych czasach jeszcze ich nie odwiedzałem) i -ma się rozumieć- masa meneli. Od niedawna właśnie tutaj działają skłotersi z Rejonu 69 - po przymusowej wyprowadzce ze skłotu na Reja (też Śródmieście, tyle że znacznie dalej na wschód), otrzymali od miasta budynek w podwórzu ul. Jagiellończyka. To dokładnie ta sama okolica i ten sam klimat. Zobaczymy, jak się odnajdą (ale myślę, że nieźle, bo parę osób z tej ekipy chodziło do tego samego liceum, co ja, więc znają tutejszą obyczajowość).
Spacerowałem sobie ostatnio tymi ulicami i spotkałem znajomego. Okazało się, że kupił tu rok temu mieszkanie. Otwieram szeroko oczy i pytam: - No i jak?! Jak sąsiedzi? - A on na to: - Wiesz, jest fajnie. Na pewno lepiej, niż w bloku. Ale musiałem już doprowadzić do sądowej eksmisji lokatorów jednego z mieszkań. Nie dawali mi żyć. Melina działała cała dobę.
Dziwnie potoczyły się tu losy domofonów. Zakładano je wszędzie, jakieś 10 lat temu. Nie ominęło to także Śródmieścia. Ale oto teraz, w tej jednej dzielnicy, są całe kwartały kamienic, których bramy nie są zamykane na klucz, a domofony od dawna nie działają... Można swobodnie przemieszczać się podwórzami. Dzień i noc, bez przeszkód. Zupełnie inna mentalność, inna cywilizacja.


Powódź we Wrocławiu w 1997 r.
Fot. Wikipedia
Wrocław narodził się na wyspach, pośród rozwidlających się ramion Odry. W okolicy, w której wpada do niej rzeka Oława. Pod względem ilości mostów zajmuje trzecie miejsce w Europie - po Wenecji i Sankt-Petersburgu. Za popularnym opracowaniem przepisuję, że przed wojną było ich 108 drogowych i 115 kolejowych. Do dziś jest Wrocław miastem pełnym wody. Gdzie się nie ruszyć, tam rzeka. Gdzie nie pójść, tam trzeba pokonać most (przede wszystkim w szerokim centrum, bo od XIX w. miasto rozbudowuje się przeważnie z dala od rzek).
Liceum miałem w Śródmieściu. Ale do podstawówki chodziłem na Stare Miasto - czyli do centrum - na lewy brzeg rzeki, na ul. Kuźniczą (była to jedna z "tysiąca szkół na tysiąclecie państwa", ostatnio została zlikwidowana, ma być wyburzona - pod ławką na boisku tej szkoły znalazłem kiedyś hitlerowską monetę, ale pewnie zgubił ją jakiś kolekcjoner-amator, bo przecież boisko też było z lat 60-tych). Często pokonywałem zatem "swój" Most Pomorski. Most dwuczęściowy, przedzielony na pół wschodnią odnogą największej wrocławskiej wyspy - Kępy Mieszczańskiej.
Tuż przed wejściem na most (od strony Pomorskiej), mija się, po prawej ręce, zatopiony w zieleni duży gmach Archiwum Miejskiego - jeden z kilku wrocławskich przykładów monumentalnej architektury III Rzeszy. To w zachodnim skrzydle tego budynku mieścił się właśnie KW PZPR (jakże udany mariaż polityczny!). Archiwum rozciąga się wzdłuż nabrzeża, parę metrów poniżej poziomu ul. Pomorskiej. Dlatego na zieloną, nabrzeżną alejkę schodzi się po schodach. Na tej alejce mój ojciec uczył mnie jeździć na rowerze. A znacznie później przychodziło się na nią grupowo na pogaduszki przy winku i szlugach. Idąc dalej mostem, po lewej stronie mijamy wodospad - sztuczny próg wodny regulujący bieg rzeki. Kiedy woda jest tędy spuszczana, w całej okolicy słychać huk. Spieniona, brunatna ciecz zawsze wywoływała we mnie sporo emocji - do dziś, jak tędy idę, przystaję i patrzę w dół na tę lokalną Niagarę. Z iście nabożnym lękiem. I nieodłączną fascynacją.
Gdy Most przecina Kępę Mieszczańską, ulica, którą idziemy, krzyżuje się z ul. Ks. Witolda. Tu, po prawej, jakieś 200 metrów od mostu, były niegdyś koszary ZOMO (dokładnie vis a vis KW - przez rzekę - mogli więc przybyć z odsieczą w każdej chwili). Stąd wyruszali dzielni reżimowi mołojcy na wrogie demonstracje. A na północ, ul. Pomorską, jeździli na poligon, by sobie poćwiczyć. Dzięki temu miałem okazję kilka razy w tygodniu oglądać z okna swojego mieszkania kawalkadę wozów ZOMO - nysek, starów, skotów, armatek wodnych itp., jak toczą się na sygnale paraliżując kompletnie ruch na tej bądź co bądź dużej ulicy. Do szkoły częściej jednak chodziłem równoległym Mostem Uniwersyteckim - położonym paręset metrów na wschód od Pomorskiego (dochodziłem doń ul. Cybulskiego, gdzie do dziś jest świetna lodziarnia). Most bez atrakcji. Prosty jak drut. Ale kierujący pieszego wprost pod ogromne cielsko barokowego gmachu Uniwersytetu, opasujące Stare Miasto od strony Odry (przechodzi się tunelem pod gmachem - i już się jest na Starym Mieście - pierwsza rzecz, jaką widać, to secesyjny pomnik nagiego Szermierza, symbol witalności).
Większość z tych elementów - moje trzy bloki, oba mosty, rzeka, Kępa Mieszczańska, gmach Uniwersytetu - tworzy tło ogromnej ilości moich snów. Już dawno nie mieszkam na Pomorskiej. Ale wracam tam niemal co noc. Woda, mosty, przekraczanie rzeki - ta symbolika jest mi niezmiernie bliska.
I chyba nic dziwnego, że u progu okresu punkowego w moim życiu przyśniło mi się, że przeszedłem Most Pomorski i tuż za nim, już na terenie Starego Miasta, złapali mnie jacyś punkowcy i niemal zmusili mnie, żebym "został punkiem" i przystąpił do ich załogi. Piszę: "zmusili", ale tak naprawdę sam tego chciałem... No i tak właśnie się to zaczęło. Od snu o moście. Woda, woda, woda... Żywioł nr 1 Wrocławia... Nie płynie tylko w moich snach. Zapisany jest już w strukturze mitycznej miasta. Patronem Wrocławia jest św. Jan Chrzciciel - iście "wodny" patron. Pod jego wezwaniem jest wrocławska Katedra. Jego kanoniczny wizerunek (odcięta głowa na srebrnej misie) widnieje w sercu pięciopolowego herbu miasta. Jego święto - 24 czerwca - jest także oficjalnym Świętem Wrocławia.
Dlaczego św. Jan Chrzciciel? "Bo pierwszy biskup Wrocławia miał na imię Jan" - głosi najbardziej znana wersja. Owszem, tyle że tego biskupa Jana poświadcza bodaj tylko jeden kronikarz. Nie mamy o owym Janie żadnych konkretnych informacji. Więcej nawet - w latach 1063-1072 panował u nas biskup Jan I, nieco później był Jan II itd. A więc oficjalna numeracja biskupów Janów nie rozpoczyna się od owego quasi-legendarnego Jana. Mało tego. Jeśli ów pierwszy Jan jest w ogóle postacią historyczną, to całkiem prawdopodobne, że przybrał to imię specjalnie na potrzeby świeżo założonego biskupstwa, honorując już czczonego patrona miasta. Kto wie - może Katedra jest jednak przekształconym wcześniejszym kościołem św. Jana Chrzciciela? Ten patron nie wziął się znikąd. Moim zdaniem wrocławski św. Jan Chrzciciel jest inkarnacją wcześniejszgo, pogańskiego bóstwa czczonego w tej okolicy. Jest przekształconym, schrystianizowanym bogiem Wrocłwia, a być może nawet bogiem całego Śląska.
Jak to się stało? Wrocław leży w pobliżu góry Ślęży - świętego wzgórza pogan. Jest to samotnie stojąca na nizinie góra, jakieś 30 kilometrów na południe od miasta. Ma 718 metrów wysokości. Jak jest burza, w Ślężę biją pioruny. Obliczono nawet kiedyś, że to właśnie naszą świętą górę nawiedza najwięcej burz w Polsce. Gdy wspiąć się na jakiś wysoki punkt we Wrocławiu, a powietrze jest przejrzyste, wówczas widać na południu Ślężę. Miasto niemal leży u jej stóp. Góra do dziś nazywana bywa Sobótką (tak zresztą nazywa się największe podślężańskie miasteczko) - albowiem w czasach pogańskich odbywały się tu obrzędy sobótki. Organizowane w noc letniego przesilenia, czyli najkrótszą noc w roku. Były istotnym elementem kultu Słońca (ognia) i kultu wody. Na górze zapalano ogniska, które miały "wesprzeć" Słońce - odtąd świecące z dnia na dzień coraz krócej. Jednocześnie "zaklinano" rzeki, co miało chronić przed powodzią. Sobótki były orgiastyczne. Nic dziwnego, że tępili je duchowni chrześcijańscy. W końcu je schrystianizowano, przetwarzając w noc świętojańską. A widok tej nocy musiał być niesamowity, bo w ówczesnych ciemnościach ogniska na Ślęży musiały być dobrze widoczne z Wrocławia. Sobótki obchodzono jeszcze długo za czasów chrześcijańskich, tak więc św. Jan Chrzciciel płynnie zastępował stare bóstwo. (Na Ślęży odnaleziono zresztą kilka granitowych figur, uznawanych za pogańskie posągi kultowe - każda z nich ma wyraźnie wyryty znak "X" - podobno jeszcze przed wojną okoliczna ludność twierdziła, że to "krzyże pogańskie" i przypisywała je Wotanowi, najwyższemu bogu germańskiemu).

Właściwą kolebką miasta jest Ostrów Tumski. "Ostrów", czyli "wyspa"; "Tumski" - od "tum" (katedra) - czyli "ktedralna". A więc Wyspa Katedralna. Ale Katedrę mamy dopiero od czasu, gdy nadano nam biskupstwo, czyli od 1000 roku (miasto właśnie obchodziło tysiąclecie tego faktu). Wcześniej stał tu ważny gród, stopniowo przeksztacany w zamek. Mieścił się po zachodniej stronie wyspy (Katedra stanęła na wschodzie, na podgrodziu). Odbudwana po wojnie, gotycka świątynia została wzniesiona w latach 1272-1350. Od wschodu wieńczą ją dwie przepięne, barokowe kaplice. Spiczaste para-gotyckie hełmy postawiono na obu zachodnich wieżach całkiem niedawno, bo w 1991 r.
Katedra to najświętsze miejsce w mieście. Pępek Wrocławia. Miejsce, w którym zbiegają się ścieżki prowadzące do krainy mitów. Mój kolega buddysta chodził pod Katedrę, by się "doładować" - podobno w tym miejscu znajduje się czakram. Jeśli coś takiego, jak czakramy faktycznie istnieje, to jestem skłonny uwierzyć, że jeden z takich punktów jest właśnie tutaj. Ostrów Tumski już nie jest wyspą. W 1824 roku zasypano odnogę Odry, która oddzielała ten skrawek ziemi od wschodu i północy (zaczynała się tam, gdzie obecnie biegnie niewielka ul. Św. Józefa; w innym miejscu pamiątką po niej jest staw w Ogrodzie Botanicznym - w północnej części Ostrowa Tumskiego). Teraz jest to właściwie południowy cypel Śródmieścia - wyraźnie jednak oddzielony od reszty dzielnicy. Nim odnogę Odry zasypano, wyspę całkowicie opanowało katolickie duchowieństwo. Było tak już w XIV wieku. Władza świecka zdążyła się wyprowadzić na lewy brzeg rzeki (choć już wcześniej z kościelną dość często wojowała). Teraz Ostrów Tumski to kościoły, klasztory, pałac biskupi, siedziba kurii, seminaria duchowne itd.
Zamek długo podupadał. W 1310 r. Piastowie sprzedali go biskupowi. W 1450 r. został rozebrany. O jego istnieniu przypomina duży, pusty plac na wschodzie eks-wyspy. Na środku placu stoi niewielki gotycki kościółek św. Marcina (zniszczony podczas wojny i odbudowany) - to niegdysiejsza kaplica zamkowa. Tu brali ślub moi rodzice, stąd dobrze widać "moje" trzy bloki na Pomorskiej... Obok widać sieć maleńkich, kilkudziesięciocentymetrowych, ceglanych murków - to zrekonstruowany zarys zamkowych komnat. Plac zamyka od wschodu długa i wysoka ściana (murki przylegają właśnie do niej). W 1988 roku pokryło ją pierwsze, wielkie graffiti, wykonane przez ekipę Pomarańczowej Alternatywy. Ściana bryzgała kolorami. Miejsce stało się "kultowe". Na murkach (i nie tylko) spotykali się punkowcy i młodociani odlotowcy. Ścianę, co prawda, wielokrotnie przemalowywano, na ogół fatalnie, ale obyczaj pozostał. To właśnie na ten placyk przy św. Marcinie najchętniej przyłaziliśmy całymi ekipami na winko i inne młodzieżowe używki. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych działała też w piwnicy kościółka galeria, w której można było zobaczyć całkiem niezłe, na ogół awangardowe wystawy.
Idąc powoli, drogę spod św. Marcina do Katedry pokonujemy w 10 minut. Przechodzimy przez cały niemal Ostrów Tumski. Kostka brukowa dudni nam pod nogami. Mijamy należące do Kościoła kamieniczki i siedziby władz kościelnych. Okolica nadzwyczajna - wiele osób porównuje ją do starówki w Pradze. Polecam zwłaszcza spacer późnym wieczorem, gdy płoną latarnie gazowe - od lat zapalane przez tę samą rodzinę Dziatkiewiczów - ojca i trzech synów, z których wszyscy (bracia, ma się rozumieć) są oi-skinheadami, a kiedyś dwaj starsi byli ortodoksyjnymi punkami, mieli postawione irokezy itd. i w tym rynsztunku chodzili o zachodzie słońca po Ostrowie, zapalając lampy specjalnym, długim drągiem - widok nie z tej ziemi. Płoną więc latarnie gazowe, a dodatkowo wszystkie najważniejsze elementy budynków, posągi itp. oświetlone są barwnymi reflektorami.

Za załomem muru Pomarańczowej Alternatywy, na drodze ze św. Marcina do Katedry, wznosi się ogromny kościół św. Krzyża. To fundacja księcia Henryka IV Probusa z 1288 r. - forma ekspiacji za kilkuletni konflikt z biskupem. Świątynia jest gotycka i ma od zachodu wysoką, spiczastą, białą wieżę, wyraźnie dominującą nad okolicą. Kościół jest unikatowy, bo dwupoziomowy. Probus ufundował świątynię pod wezwaniem św. Bartłomieja (ulubionego świętego Piastów śląskich), ale w trakcie kopania fundamentów znaleziono korzeń w kształcie krzyża, więc biskup zapragnął kościoła pod wezwaniem św. Krzyża. Jednak książę postawił na swoim. Biskup też nie odpuścił. I tak powstał najpierw kościół św. Bartłomieja, a następnie -nad nim- kościół św. Krzyża. Otrutego w noc świętojańską 1290 r. Probusa pochowano w górnym kościele. Budowę ukończono w 1350 r.
Przed kościołem, na placu, stoi przepyszny barokowy pomnik św. Jana Nepomucena (wzniesiony 1730-1732). Fundacja wybitnego biskupa Franciszka Ludwika Neuburga (1683-1732). To szczyt kontrreformacji. Władze kościelne, wspierane przez Habsburgów (Wrocław był częścią ich imperium od 1526), gorliwie zwalczały dominujący w mieście protestantyzm. Barok był narzędziem tej walki. A kult Nepomucena jej wyrazem. Jest to zarazem kolejna odsłona wrocławskiego mitu. Dość powiedzieć, że Nepomucen to typowo ludowy święty. Chronił przed nieszczęściami związanymi z wodą (powodzie, utonięcia), więc jego posągi stawiano na ogół przy mostach. Czciło się go nocą (z 15 na 16 maja), procesją z pochodniami płynącymi po wodzie. Prawie jak w noc świętojańską - kolejne miejscowe połączenie ognia z wodą.
Historyczny Nepomucen był 14-wiecznym praskim duchownym, który popadł w konflikt z królem czeskim, Wacławem Luksemburczykiem i został przezeń utopiony w Wełtawie 20 marca 1393 (a więc niemal w dzień wiosny, kiedy topi się marzannę!). Tradycja twierdzi, że Jan odmówił ujawnienia królowi treści spowiedzi królowej. Stąd jego kontrreformacyjny kult (protestanci nie uznają spowiedzi). Nepomucen z pomnika przed św. Krzyżem wznosi ku niebu krzyż, niemal wskazując na świątynię. Rozumiemy, że konflikt świętego z królem Wacławem ma przypominać konflikt biskupa Tomasza II z Henrykiem Probusem. I że w takim sporze górą jest zawsze Kościół, czyli zasada duchowa.

Od XII w. Wrocław rozwijał się na lewym brzegu. Pierwotny zespół osad targowych i osiedli rzemieślniczych zastąpiono w XIII w. wytyczoną "od linijki" siecią prostopadłych ulic z trzema dużymi placami, z których najważniejszy do dziś jest Rynek. To założenie urbanistyczne uchodzi za najwybitniejszy element architektury miasta. Autorstwo przypisuje się na ogół księciu Henrykowi I Brodatemu (1201-1238) - jednak zdania w tej kwestii są podzielone. Niemniej na 1226 rok datuje się pierwszy akt lokacji miasta - wydany właśnie przez Henryka I. Jemu też przypisuje się wzniesienie nowego, lewobrzeżnego zamku książęcego. Stał tam, gdzie dziś górują nad rzeką barokowy Uniwersytet i kościół im. Jezus (oraz nagi Szermierz). Ze starego zamku pozostała jedynie skromna, gotycko-renesansowa zakrystia kościoła (widać ją od północy, od rzeki) - w niej właśnie, na piętrze, miałem pierwszą w życiu próbę z kapelą punkową (wiosna '89).
W 1241 r., w obliczu najazdu tatarskiego, mieszczanie spalili lewobrzeżne miasto, zerwali mosty i schronili się na Ostrowie Tumskim. Na ich czele stanął Czesław - przeor miejscowych dominikanów. Tatarzy zaczęli szturmować wyspę. "Padł więc przeor na kolana i zaintonował nabożną pieśń. I oto na niebie zalśniła łuna i na pohańców polał się ogień niebieski". Wrocław był uratowany. Tym razem nie przez wodę, a przez ogień. (Bł. Czesław jest od niedawna kolejnym patronem Wrocławia; utożsamia się go symbolicznie z powojennym, polskim etapem dziejów miasta - choć nie ma Czesława w herbie, pochodzącym jeszcze z XVI w.).
Przez setki lat lewobrzeżny Wrocław był protestancki. Zaczęło się od płomiennego kazania Jana Hessa (kolejny Jan!) 25.10.1523., w kościele św. Marii Magdaleny (100 m na wschód od Rynku, przy ul. Szewskiej). Dwa lata później obrotny syndyk miejski, Henryk Rybisch, wygrał w kości stojący przy pn.-zach. narożniku Rynku kościół św. Elżbiety. I protestanci mieli już dwie duże świątynie. Chociaż gdy Wrocław przeszedł w 1526 r. pod panowanie Habsburgów cesarz Ferdynand I zażądał od mieszczan likwidacji herezji luterańskiej - ale usłyszał w odpowiedzi, że prędzej się cała ludność z Wrocławia wyprowadzi, niż to nastąpi. Więc sobie odpuścił. Zwłaszcza, że miasto było bogate. Mieszczanie stawiali sobie wokół Rynku coraz okazalsze kamienice. Środek Rynku do dziś wieńczy potężny Ratusz. Wspaniała późnogotycka budowla została ukończona na przełomie XV i XVI w. (później ją tylko lekko "retuszowano"). Jest niezwykle "spiczasta" - nakryta trzema równoległymi, stromymi dachami, przyozdobiona attykami, wykuszami z wieżyczkami itp. Wreszcie -od zachodu- wieżą zwieńczoną renesansowym (również szpikulcowatym) hełmem. Wiele się dzieje na tej budowli. Mnóstwo rzeźb, płaskorzeźb, kiedyś nawet fresków - prawdziwe horror vacui. Wewnątrz jest m.in. kaplica św. Jana Ewangelisty, patrona Rady Miejskiej i drugiego - po Chrzcicielu - oficjalnego patrona miasta (znowuż Jan!!!), uwiecznionego w miejskim herbie. W podziemiach mamy słynną Piwnicę Świdnicką (wejście od południa) - karczmę funkcjonującą od XIV w. (a od kilku lat z mozołem remontowaną). Ja ją kojarzę głównie jako miejsce spotkań kiboli Śląska Wrocław, tudzież obiekt generalnie klezmerski. Więc nic mnie (ani mi podobnych) raczej do Piwnicy nie ciągnęło. No chyba, że już później, do jej ogródka - w sumie dość przyjemnego, całego w drewnie, zwłaszcza latem, w słońcu, na zimne piwo.
Za moich wczesnych lat punkowych Rynek stanowił podstawowe terytorium skinheadów. Zbierali się tu przynajmniej od 1988 roku. Szczególnie pod Pręgierzem, czyli po wschodniej stronie Ratusza (Pręgierz stoi od końca XV w., kiedyś przywiązywano doń złoczyńców, obecna jego wersja to rekonstrukcja z lat 80-tych, bo oryginał wcięło po wojnie). Od tej strony, w podziemiu, mieli nawet przez krótki okres czasu "swoją" knajpę, nad której wejściem widniał (i widnieje do dziś) wykonany sprejem napis "Skin Bar". Punkowcy mieli tu więc przerąbane, ale te czasy rychło przeminęły - teraz to królestwo jabol-punków. Lata 90-te w dziejach Rynku to także ekspansja knajp, coraz liczniejsze i coraz dłużej czynne ogródki piwne, coraz gęstsze oświetlenie (no i coraz więcej kasy w portfelach). Kropkę nad "i" postawił spektakularny remont Rynku, zakończony w 1997 r. Teraz ten stary plac tętni życiem do późna w nocy. A w weekendy jest po prostu tłum. I kupa hałasu.

Idąc spod Pręgierza na południe maszeruje się ul. Świdnicką - formalnie najważniejszą w mieście. Niestety ostatnio wyraźnie zaniedbaną, jakby dla kontrastu z dobrze utrzymanym Rynkiem. To główna ulica handlowa, na przełomie XIX i XX w. rozkwitająca licznymi domami towarowymi. W latach 70-tych przecięta paręset metrów za Rynkiem Trasą W-Z (która powtarza linię niegdysiejszej fosy wewnętrznej, zasypanej w 1866 r.). Pod trasą przekopano z tej okazji siermiężne, gierkowskie przejście podziemne - ulubione miejsce żebraków, akwizytorów, ulicznych grajków itp. Z jednym, jedynym lokalem w postaci działającej "od zawsze" tościarni (tost z keczupem - 3,70 - polecam, choć to za mało na obiad). Tu zbierali się pierwsi wrocławscy punkowcy. Było to tuż po uruchomieniu przejścia, które nie wiedzieć czemu zostało przez załogę ochrzczone mianem "Brodłeju". Tu podobno dostał w ryja od załogantów gitarzysta pierwszej wrocławskiej kapeli punkowej - "bo był za mało punkowy". Ostatnio władze miasta ogłosiły, że za parę lat przejście będzie zasypane.
Tuż przed przejściem, po lewej ręce (idąc od Rynku) stoi zegar. Obecny, na metalowej nóżce, zastąpił starszy, który miał formę wysokiego kamiennego kloca wyłożonego kafelkami. To był właśnie słynny "Zegar" z ulotek Pomarańczowej Alternatywy - miejsce rozpoczęcia większości happeningów ("16.30 pod Zegarem"). Tu bywało gorąco, w tym miejscu milicja - w pierwszej fazie działań PA (1987) - łapała co aktywniejszych uczestników. Nic dziwnego, że w końcu ktoś kiedyś napisał sprejem na zegarze, że "tu mieszka Duch Czasu". Major lubił te zabawy w podchody z milicją. Miał hopla na punkcie militariów i dowodzenia. Podpisywał ulotki jako "komendant Twierdzy Wrocław" ("Twierdza Wrocław" to twór jeszcze pruski, 18-wieczny, reaktywowany podczas oblężenia z 1945). A jako swojego antenata ideowego lubił przywoływać Karola von Clausewitza, autora słynnego traktatu "O wojnie". Też wrocławianina. Von Clausewitz został po śmierci w 1831 r. pochowany na nieistniejącym już cmentarzu przy dzisiejszej ul. Krasińskiego (na pd.-wsch. od centrum, tuż za zakolem istniejącej do dziś fosy zewnętrznej). Tak się składa, że po wyprowadzce z Pomorskiej przeniosłem się z rodzicami właśnie na Krasińskiego, do plomby stojącej niemal dokładnie nad eks-cmentarzem (obecnie parczkiem). I to właśnie tę okolicę zalała powódź, wypełniając eks-cmentarz do cna wodą...


Willa "Colonia", gdzie 6 maja 1945 roku podpisano akt kapitulacji "Twierdzy Wrocław"
Fot. Bonio
Po wojnie przestrzeń miejską intensywnie polszczono. Widać to w nazewnictwie ulic. Przywrócono lub pozostawiono większość nazw średniowiecznych. Wysypano, jak z rękawa, piastowskich władców - stąd ulice i place Chrobrego, Pobożnego, Krzywoustego, Łokietka itd. Pełno różnych Powstańców Śląskich, Wielkopolskich, tudzież np. Ofiar Oświęcimskich. Jest wreszcie miejsce szczególne, gdzie rozegrano prawdziwą symboliczną batalię z niemiecką przeszłością miasta - plac Grunwaldzki.
Przed wojną żadnego takiego placu w tym miejscu nie było. Za to była sobie dość majętna dzielnica. I gdy podczas oblężenia Rosjanie zdobyli jedyne wrocławskie lotnisko (na zachodzie miasta), dowództwo Twierdzy postanowiło wybudować nowe. Wybór padł na teren we wschodnim Śródmieściu, za ówczesnym, monumentalnym Mostem Cesarskim (z 1910 r.). Pod ciągłym ostrzałem lotniczym, zapędzona do robót okoliczna ludność (oraz jeńcy) wyburzyła cały pas zabudowań, wyrównała go i tak powstał pas startowy. Ludzie padali jak muchy. Wkrótce padł też i Wrocław. W ostatniej chwili z nowego lotniska wzniósł się jeden, jedyny samolot - ze wspomnianym już gauleiterem NSDAP Hankem na pokładzie. Po wojnie lotnisko zamieniono na długi, dwukilometrowy plac. Nazwano go - nieprzypadkowo - Grunwaldzkim. I zaczęto zabudowywać. (Most Cesarski został Mostem Grunwaldzkim). Wpierw, po stronie pd.-wsch., powstały socrealistyczne kolosy na potrzeby politechniki. Potem, na północy, zaczęto stawiać liczne, klockowate akademiki. Z kolei na pd.-zach., naprzeciw stalinowskich kolosów, wybudowano sześć kilkunastopiętrowych punktowców, połączonych wspólną estakadą. Ulica rychło ochrzciła je mianem "Manhattanu". Przy estakadzie pojawiły się lokale - bar "Zbyszko", delikatesy "Jagna" i dom handlowy "Maćko". A więc kolejne aluzje do "Krzyżaków" i bicia Niemców. Wieść gminna niosła, że Manhattan miał być pierwotnie campusem akademickim, ale że było tuż po 1968 r. i władze obawiały się zbytniej koncentracji studentów w jednym miejscu, z pomysłu zrezygnowano. A i tak plac w większości zamieszkują studenci i pracownicy naukowi (na Manhattanie zaś mieszka kilka znanych postaci, m.in. sławny "Szczurołap" - bohater głośnego filmu dokumentalnego).
Na estakadzie pod Manhattanem, na początku lat 90-tych, w każdy piątek po południu spotykały się punki. Zaczęło się od tego, że do baru "Zbyszko" przychodziła miejscowa załoga Punks Banditen Brigade. Potem fama się rozniosła i przyjeżdżali coraz to nowsi ludzie. Bywały dni, że pod Zbyszkiem stało 100 osób. Towarzystwo popijało, plotkowało, czasem grało się w piłkę na boisku szkolnym po drugiej stronie ulicy. Była to punkowa alternatywa dla skinowskiego Rynku, ważny punkt na subkulturowej mapie miasta. Teraz dawny "Zbyszko" to dość przeciętna chińska jadłodajnia.

Z Grunwaldzkiego jedzie się na wschód na Biskupin. Tutaj w 1945 r. wylądowała, w dwóch mieszkaniach na Olszewskiego (na osiedlu z 1929 r.) rodzina mojego ojca (i mój ojciec we własnej osobie - jako mały szkrab). Przyjechali z Wilna, przez Toruń. Jedno z mieszkań jest od niedawna moje. Tak więc radośnie "wkorzeniam się" teraz w ten piękny Biskupin... (Kawałek dalej mieszkał za młodu Marek Hłasko, którego dobrze jeszcze pamięta mój ojciec). Rodzice mamy przyjechali dla odmiany z Pomorza Gdańskiego (mama urodziła się już we Wrocławiu). Mieszkali w pobliżu Dworca Głównego (południowa flanka Starego Miasta), w takich samych 19-wiecznych kamienicach, jak te w Śródmieściu. Tuż obok jest słynny Trójkąt Bermudzki - najniebezpieczniejsza (ponoć) część miasta. To właśnie o tym rejonie śpiewał Janerka: "strzeż się tych miejsc". Teraz wiele się tu zmienia. Trójkąt został bezlitośnie potraktowany przez powódź, mieszkańcy wciąż są przesiedlani. Niedługo ma zniknąć szereg okolicznych kamienic, w tym te, w których mieszkała moja mama.
Szkoda tych kamienic. Ale nic nie trwa wiecznie, nawet wystające z nich gdzieniegdzie kamienne mordy tajemniczych, secesyjnych brodaczy, którzy od pewnego czasu żywo mnie poruszają. Chodzę tymi zmurszałymi uliczkami Śródmieścia i - rzadziej - Trójkąta, gadam sobie do tych brodaczy, oni gadają do mnie... Ugniatają mi w mózgu nieodkryte mity, wyrywają je z trzewi nieświadomości - wszak te mordy to secesja, styl równie ciemny i irracjonalny, jak dominujące w mieście gotyk i barok. Takież to style ustawiają mój odbiór Wrocławia. To przez ich pryzmat patrzę na swoje miasto. Ale dlaczego patrzę właśnie tak, a nie inaczej? Czy na pewno dlatego, że "takie jest to miasto"? A może mój odbiór wyznacza coś zupełnie innego, coś co przecina na wskroś duchy wszelkich miast i regionów? Wszechpotężny duch czasu? Duch, który nawiedza nas z rzadka pod postacią komety - wszak tuż przed powodzią na wrocławskim nieboskłonie wisiała przez parę tygodni duża kometa... Zalśniła łuna i polał się ogień niebieski. A zaraz potem wszystko popłynęło.

Łukasz Medeksza, Projekt "Moje Miasto"
© SlaskiWroclaw.pl 2007-2019 | O portalu | Redakcja | Promocja | Reklama
   Góra   Wstecz